Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   90   —

— Mniejsza o to. Ostrzegałem go przecie. Wszak znajdujemy się nie w salonie i nie w stołecznem mieście europejskiem, ale w Gran Chaco. Czy czaszka pęknięta?
— Nie.
— No, to nic mu nie będzie. Proszę rozstawić znowu ludzi na warcie, a ja tymczasem pójdę na zwiady. Sendadora należy oczekiwać lada chwila zpowrotem...
Schyliwszy się prawie do ziemi, pomknąłem w kierunku lasu. Nasłuchując co kilkanaście kroków, doszedłem wreszcie tak daleko, że należało już stąd cofnąć się stanowczo. I istotnie, wytężywszy jeszcze słuch przez parę minut napróżno, miałem zawrócić ku swoim, gdy nagle... poza mną w oddali wszczął się piekielny zgiełk. Wyjąwszy z za pasa rewolwer, pobiegłem szybko w tym kierunku i po chwili, ku swemu wielkiemu przerażeniu, stwierdziłem, że zgiełk szedł właśnie od miejsca, gdzieśmy rozłożeni byli obozem. Istne mrowie czerwonoskórych opadło moich towarzyszów, i toczyła się między jednymi a drugimi zawzięta walka. Conajmniej dziesięciu przeciwników miał każdy z moich towarzyszów, z których ten i ów byli już obezwładnieni, inni zaś bronili się jeszcze resztkami sił, a wśród nich brat Hilario i sternik Larsen wymachiwali rękami, jak cepami, kładąc u nóg swych całe stosy czerwonoskórych napastników. Snadź Indyanie broni żadnej ze sobą nie mieli, bo szło im z tymi dwoma zuchami najwidoczniej ciężko. Poza obrębem walki stał sendador i wydawał głośno rozkazy w nieznanym mi języku.
Strzelać w tę kupę byłoby niebezpiecznie, gdyż niejedna z kul moich, zbłądziwszy, mogłaby ubić kogoś z naszych. Porwany zapałem, widząc, że napastnicy nie posługują się broną, wetknąłem rewolwer za pas i, rzuciwszy się w wir walki, w to mianowicie miejsce, gdzie stał Hilario, osaczony naokół przez Indyan, począłem z całej siły walić drabów na lewo i na prawo i wnet znalazłem się w zamkniętem kole napastników.