Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   89   —

— Masz pan zapewne mnie na myśli? — zapytałem.
— Tak jest, pana.
— Aha! No, to ja panu oświadczam, że jest mi zupełnie obojętne zdanie pańskie w tej kwestyi.
Mówiąc to, pochyliłem się, by podjąć karabin i wręczyć go sendadorowi, gdy wtem Gomarra krzyknął:
— Jakto? Chcesz mu pan oddać karabin i pozwolić jeszcze na to, by go Indyanie bronili? A, do dyabła! Ja z nim sprawę natychmiast załatwię!
To mówiąc, Gomarra dopadł do sendadora i pchnął go nożem, trafiając jednak nie w pierś, bo napadnięty wczas się usunął, lecz w ramię. Napastnik, widząc, że źle trafił, zamierzył się do ponownego ciosu, ale w tej chwili walnąłem go kolbą karabinu w głowę, i powalił się na ziemię, jak kłoda.
— A więc sprawa tak stoi! — krzyknął wzburzony sendador, przytrzymując ręką skaleczone miejsce dla zatamowania krwi.
— Wobec tego nie mam tu co robić i odchodzę... Ale nie na długo; zobaczymy się jeszcze... kłamcy i łotry!...
Rzekłszy to, zawrócił szybko i odszedł, nie zważając na moje nawoływania.
— Ja go złapię, albo zastrzelę! — krzyknął Pena i, chwyciwszy karabin, pobiegł za sendadorem.
Brat Hilario chciał również podążyć za nim, ale go powstrzymałem:
— Zostań, bracie! Ci dwaj powaryowali, i teraz będziemy musieli odpowiadać za ich głupotę. Sendador miał dotychczas pokojowe względem nas zamiary, ale teraz może się to zmienić.
— Czy pan się dostatecznie przekonałeś, że nie knuje on nic złego? — zapytał Monteso.
— Owszem, przekonałem się. Był wobec mnie zupełnie otwarty i przyznał się, że ma w pobliżu całą bandę Indyan. Teraz mogą nam oni wyrządzić niepowetowane straty.
— Dios! — krzyknął brat Hilario, pochyliwszy się nad Gomarrą. — On nie żyje!