Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   88   —

— Jakto? czyżby mieli nam towarzyszyć?
— Przypuszczam, gdyż podążą za mną aż do Pampa de Salinas, ażebym potem, gdy skończy się czas zawieszenia broni, nie znalazł się sam wobec wielu.
— A czy towarzystwo to będzie dla nas pożądane, o to pan wcale nie pyta...
— O, nikt z was nie będzie zmuszony stykać się z tymi czerwonoskórymi. Ja powędruję z nimi osobno, a wy znowu osobno, i jedni drugim wcale przeszkadzać nie będziemy.
— Nie będziesz więc pan z nami?...
— Od czasu do czasu mogę się z wami widywać dla omówienia kierunku podróży. Zresztą nie będziemy zbyt daleko od siebie oddaleni i w razie potrzeby podążę na wasze usługi, rozum ie się, będąc zawsze wobec wszelkich ewentualności zabezpieczony.
Gomarra przy tych słowach sendadora zasłonił sobie twarz ręką, udając kaszel, co zwróciło moją uwagę, gdyż miałem go ustawicznie na oku.
— A przecie to nie było umówione — ozwał się Pena. — Pan powinieneś zostać z nami sam, bez Indyan.
— Jeżeli o to idzie koniecznie... niech będzie, zostanę, ale pod warunkiem, że oddacie mi moją broń.
— Owszem, oddam ją panu — rzekłem, — ale musisz pan przyrzec, że nie użyjesz jej przeciw żadnemu z naszej gromadki.
— Użyję jej jedynie przeciwko temu, kto się na mnie porwie.
— Zgadzam się.
— Ale ja się nie zgadzam! — krzyknął Pena.
— Milczeć! — odrzekł mu surowo brat Hilario. — Poco pan utrudniasz nam sprawę? Jeżeli sendadora nie uważamy już za swego jeńca, to tem samem nie mamy żadnego prawa zatrzymywać jego własności.
— Ale ja go za jeńca uważam i nie ścierpię, żeby kto działał na własną rękę bez porozumienia się ze mną! — krzyknął Pena.