Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   87   —

sząc ze śladów, Indyanina, który zapewne poszedł następnie do swoich towarzyszów, by ich sprowadzić do pana.
— I dlatego to ustawiłeś pan tutaj straże! Widać niezupełnie mi dowierzacie...
— Istotnie. Okazujesz pan szlachetną pewność siebie i jeżeli wyjawiasz mi nawet powód swej otwartości, nie przynosi to panu żadnej szkody. Skoro bowiem posługujesz się pan teraz rozsądkiem, to niewątpliwie i na przyszłość nie zechcesz użyć żadnego podstępu, bo wyszłoby to tylko na pańską niekorzyść. Gdybym jednak spostrzegł, że zamierzasz pan względem mnie lub któregokolwiek z moich towarzyszów coś złego, wówczas nie oszczędzałbym pana. Wiesz pan zatem wszystko. A teraz proszę ze mną do ogniska.
Ponieważ następnie prowadziliśmy rozmowę głośno i nie krępując się, więc słyszeli ją towarzysze moi przy ognisku, a ci, którzy byli na stanowiskach, wrócili wnet do gromady.
Sendador zbliżył się do gromadki naszej z głową podniesioną i rzekł do mych towarzyszów z wyrazem pewnej dumy:
— Oto jestem. Widzicie, że słowa dotrzymuję... i spodziewam się tego samego po was. W obopólnym naszym interesie powinniśmy zawrzeć ugodę aż do ukończenia sprawy w Pampa de Salinas, poczem każdy może postępować wedle własnej swej woli. Zgadzacie się na to?
— Zgadzamy się — odpowiedzieli wszyscy, z wyjątkiem Gomarry, który milczał, patrząc jak bazyliszek na sendadora.
Ten zaś mówił dalej:
— Przypuszczaliście, że mam do dyspozycyi Indyan, i nie myliliście się. Przyznaję się do tego i zresztą zaznaczałem to już poprzednio, że nie jestem wobec was bezsilny.
— Jakiż to szczep? — zapytał brat Hilario.
— Zobaczycie.