Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pasmo u dołu, aby dym mógł się ulotnić. Teraz niepodobna nas było z poza domu obserwować.
— Czemu zamknąłeś drzwi? — zapytał gospodarz. — Chcesz, abyśmy się podusili?
— Dym swobodnie wychodzi. Nikt się nie zadusi — odparłem.
— Ale drzwi muszą być otwarte!
Mówiąc to, podniósł się z miejsca.
— Proszę cię, niechaj drzwi będą zamknięte. Nie chcę, aby nas widziano z zewnątrz.
— Kto miałby widzieć?
— Być może, ty sam wiesz kto.
— Nikogo tam niema; drzwi będą otwarte!
Chciał podejść do otworu. Ten upór upewnił mnie w powziętem podejrzeniu.
— Stój bo strzelam! — zawołałem, przykładając do skroni sztuciec.
Widząc wycelowaną w siebie lufę, zawołał przerażony:
— Chcesz mnie zastrzelić?
— Tak, o ile nie usiądziesz natychmiast przy swojej squaw.
— A to dlaczego?
— Nie pytaj, tylko słuchaj!
— Dom jest mój, a nie wasz!
— W tej chwili jest nasz. Zależy od ciebie samego, czy go odzyskasz.
— Jesteście moimi gośćmi. Zaprowadziłem was do siebie. Czy tak wywdzięczacie się za gościnę?
— Tak, ponieważ zaprosiłeś nas, aby zgładzić