Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

co przy ogłuszeniu, — odpowiedziałem — a nie należy zabijać nikogo, skoro można ogłuszyć.
Well, jak chcesz! Kto na nich napadnie? Czy my wszyscy trzej?
— Nie, tylko Winnetou i ja. Dla nas to nie pierwszyzna. Ja uchwycę prawego, Winnetou lewego.
Ręce nasze ucierpiały od więzów. Pocieraliśmy przeguby, aby przywrócić żywsze krążenie krwi. Następnie wzięliśmy się do roboty, wymagającej ogromnej ostrożności, gdyż obaj czerwoni siedzieli zwróceni do nas twarzami. Trzeba było pełzać. Wszystko byłoby udaremnione, gdyby zauważyli nas choć o sekundę przed ściśnięciem gardła.
Na szczęście, w szczelinie było ciemniej, niż nazewnątrz. Stanęliśmy na klęczkach i sunęli ku nim, mrużąc oczy, gdyż oko wzruszonego człowieka prześwieca nawet w takich ciemnościach. Trzeba było przedewszystkiem tak szybko i pewnie obezwładnić strażników, aby nie mieli chwili czasu na krzyk, na jęk, czy rzężenie. Obezwładnić bez szmeru, gdyż uderzenie, lub upadek mógł nas łatwo zdradzić. A przytem obaj musieliśmy działać jednocześnie.
Zbliżaliśmy się coraz bardziej do czerwonych. Niebawem Winnetou dotknął mego ramienia. Był to znak umówiony. Posunąłem się dalej i po chwili już oburącz trzymałem Komancza za gardło. Chwyt ten jest trudniej wykonać zprzodu, niż ztyłu, ale dość, że się powiódł, zarówno mnie, jak i Winnetou. Strażnicy legli nawznak pod naszemi ciężarami — rozległo się tyl-