Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wódz Komanczów będzie najznakomitszym wojownikiem w Wiecznych Ostępach.
— Ach, tak! Komanczowie wierzą, że wszystko, z czem się pochowało nieboszczyka, dociera do zaświatów?
— Tak. Ofiarują nas zmarłemu wodzowi, będziemy więc w życiu pozagrobowem jego niewolnikami, a wszystko, co zabierzemy z sobą, on posiądzie. Lecz cicho, nadchodzą, — zmiana warty...
Strażnicy podnieśli się, aby ustąpić miejsca luzującym ich kolegom. Ci starannie sprawdzili krzepkość naszych rzemieni, poczem usiedli. Jeden z Indjan wrzucił ostatnią gałązkę w ogień, który płonął jeszcze przez kilka chwil i wreszcie zgasł raptownie.
W ciemnościach widzieliśmy niebo. Chmurki szybowały, odsłaniając chwilami poszczególne gwiazdy. Było tak ciemno, że nie widzieliśmy nawet wartowników, aczkolwiek siedzieli w odległości trzech metrów.
Skoro upłynął kwadrans, Emery wyciągnął z rzemieni ręce i scyzorykiem uwolnił nogi. Następnie rozsupłał nasze więzy, co nie szło zbyt prędko. O wiele prędzej by się uporał, gdyby poprostu przeciął, lecz chcieliśmy je schować w całości dla naszych strażników. Emery nie mógł tego pojąć. Szepnął:
— Lepiej zabić ich, niż ogłuszyć. Jeden okrzyk może wystawić nas na wielkie niebezpieczeństwo.
— Możliwość okrzyku jest ta sama przy zabiciu,