Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Prawdopodobnie nie. Należy sądzić, że nas zdybią.
— Niech zdybią! Do piorunów, kiedy tylko będę miał wolne ręce, o, wówczas chciałbym zobaczyć czerwonego, któryby usiłował mi wejść w drogę!
— Czy przypuszczasz, że jestem mniej zdecydowany od ciebie? Nie mam jednak żadnej chęci tracić odzyskanej wolności. Nie twierdzę bynajmniej, że koniecznie trzeba się schronić w grobowcu wodza. Skoro się uwolnimy, przekonamy się przedewszystkiem, czy wszyscy czerwoni śpią i czy mamy swobodny dostęp do naszej własności. A potem dopiero zdecydujemy się na jedno lub drugie postępowanie.
— Tak — szepnął Winnetou, dotychczas milczący. — Plan mego brata Shatterhanda jest rozumny. Nie wszyscy Komanczowie puszczą się w pościg. Wiedząc, że jesteśmy nieuzbrojeni i że uciekamy pieszo, pomyślą, że łatwo nas będzie sprowadzić zpowrotem. Dlatego wódz nie wyśle za nami wszystkich wojowników, tem bardziej, że ktoś musi zostać przy łupie,
— Jakto, zostać przy łupie? — zapytał Emery.
— Wszak brat mój wie, że bez uszczerbku mamy przejść do Wiecznych Ostępów. A w takim razie dadzą nam w drogę wszystko, co posiadaliśmy. Winnetou zna dokładnie zwyczaje czerwonych. Nasze ciała nie będą uszkodzone, abyśmy w Wiecznych Ostępach byli zdrowymi i pracowitymi niewolnikami zmarłego wodza. Zwrócą nam zatem broń i cały dobytek, aby przeszedł na własność Silnej Ręki. Dzięki naszej broni