Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ko ciche, cichutkie rzężenie, które nie mogło dotrzeć do obozu. W następnej chwili ogłuszyliśmy strażników uderzeniem w skronie, poczem zwolniliśmy ucisk gardła, aby się nie zadusili.
Część planu powiodła się znakomicie. Czerwoni mieli przy sobie tylko noże. Zabraliśmy, zyskując przynajmniej jakieś narzędzie obrony. Zakneblowaliśmy strażnikom usta i, spętanych starannie, umieściliśmy na naszych miejscach.
— Moi bracia niechaj tu poczekają — szepnął Apacz. — Winnetou podpełznie do obozu, aby zobaczyć, na co się można zdecydować.
Wysuną się bez szmeru, jak wąż. Po dwóch minutach wrócił. Był to zły znak.
— Nie dotrzemy ani do broni, ani do rumaków, — oznajmił. — Konie są dobrze strzeżone, a nasze rzeczy leżą nad wodą, gdzie, czuwając, siedzi wódz. Radość pomsty spędza mu sen z powiek. Winnetou spodziewał się tego.
— Czy nie moglibyśmy napaść wodza, tak samo, jak wartowników?
— Nie, gdyż dokoła leżą wojownicy, których nie wyminiemy bez potrącenia.
— Tak, nie pozostaje nic innego, tylko ukryć się i czekać, — rzekłem. — A więc do grobowca!
Z początku pełzaliśmy na czworakach, potem dopierośmy się podnieśli. Dotarłszy do grobowca, bez wysiłku odsunęliśmy wieko o tyle, że mogliśmy wejść. Natomiast daleko trudniej było przysunąć je zpowrotem. Aleśmy się i z tem uporali. Ponieważ grunt był ka-