Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się rozłączyć. Jeden oddział miał iść do puebla, a drugi dalej, wzdłuż strumyka, zaszyć się w krzakach.
— I teraz wypatruje nas z prawdziwą niecierpliwością — wtrąciłem. — Wszak pierwszy oddział przybył już do puebla — widzimy go oto na dole. Czy pozwolimy dłużej czekać tym gentlemanom?
— Nie. Natychmiast pojedziemy nadół ku rzece — rzekł Winnetou i, zwracając się do kobiety, dodał: — Nie zwodzi nas moja siotra?
— Nie — odpowiedziała. Twarz jej świadczyła o szczerości tych słów.
— Wynagrodzimy cię za to. Jeśli schwytamy obu białych podstępem tylko, bez walki, to dostaniesz więcej jeszcze, niż dotychczas, pieniędzy. Ale jeśli nas zdradzisz, to pierwsza kula ugodzi ciebie. Wierzaj mi, że nie żartuję. Chętnie wynagradzamy, ale umiemy też karać.
— Chcę stąd umknąć pokryjomu, ale nie chcę szkodzić swoim. Zamierzacie ich oszczędzać i dajecie mi pieniądze, abym mogła się dostać do Sonory, dlatego wam dobrowolnie powiedziałam wszystko, czegoście żądali, i dlatego też nie zdradzę was.
— A więc niech moja siostra wróci do domu!
Chciała natychmiast odejść. Nam jednak brakło jeszcze jednej cennej wiadomości. Nawet Winnetou, tak przezorny zawsze, zapomniał o ten szczegół spytać. To też mnie wypadło zatrzymać kobietę.