Strona:Karol May - The Player.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bez obawy! Nie przyjdzie mi do głowy rzucać się w przepaść, skoro mogę ją ominąć.
Skradaliśmy się powoli i ostrożnie. Yuma Shetarowi dałem potajemny znak, żeby nie spuszczał Playera z oka, gdyż ten mógł próbować szczęścia w ucieczce, korzystając z zamieszania napadu. Niedługo potem ujrzeliśmy zwierciadło wody, przebłyskujące między drzewami. Nad brzegiem stawu leżeli czterej czerwoni; wpobliżu pasły się swobodnie dwa konie; drugich dwóch widać nie było.
Przebiegając ostrożnie od pnia do pnia, zbliżyliśmy się do nieprzyjaciół i, wypadłszy nagle z poza ostatnich zarośli, rzuciliśmy się na nich. Przestrach był nam sojusznikiem; czerwoni nie chwycili nawet za broń. —
Skoro wywiązaliśmy się z zadania, poszedł jeden z Mimbrenjów zpowrotem, aby przyprowadzić dwóch pozostałych towarzyszy oraz piątego jeńca. Równocześnie ujrzeliśmy Winnetou i cały nasz oddział, nadjeżdżający z zachodu. Pochód zatrzymał się nad stawem, gdyż tam postanowiliśmy przepędzić noc.
Następny dzień przeszedł podobnie. Player był przewodnikiem i postępował uczciwie względem nas. Około wieczora wskazał nam znowu najbliższy posterunek, który został pokonany z taką samą łatwością, co poprzedni. Więc jeszcze tylko jeden mieliśmy, przed sobą, czyli dwa dni drogi do Almaden.
Trzeciego dnia przejeżdżaliśmy przez szeroką dolinę, do której uchodziła droga biegnąca z południa. Na miejscu, w którem łączyły się obydwie drogi, trawa była zmięta i stratowana na dużej przestrzeni; spostrzegliśmy ślady wozów i szczątki dwóch ognisk.

112