Strona:Karol May - Szut.djvu/510

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   482   —

— A ja pragnę miłości i przebaczenia. Zobaczymy, czyje postępowanie przyniesie lepsze owoce!
Poznałem, że wszelkie wysiłki są daremne, poszedłem więc do towarzyszy i usiadłem koło nich w głębokim cieniu. Haddedihnowie udali się także na miejsca, nie oświetlone, aby przyjąć kulami Kurdów.
Lord nie wiele rozumiał z naszej rozmowy, musiałem mu więc niejedno objaśnić.
— Twarde głowy! — rzekł — Czy sądzicie, że Bebbehowie mają także takie twarde?
— Tak.
— Więc musi przyjść do starcia?
— Prawdopodobnie, ale ja spróbuję temu zapobiec.
— W jaki sposób?
— Na razie nie mogę nic więcej zrobić, jak powiadomić Ahmeda Azada, że wiemy o zamierzonym napadzie. Przypuszczam, że zaniecha tego przynajmniej tej nocy.
— I wykona potem za dnia!
— Właśnie dążę do tego, a tymczasem może przyjdzie mi jaka myśl zbawienna.
— Ale jak się dowie ten Kurd, że zdradzono nam jego zamach?
— Przez wywiadowcę, którego tu na górę chce wysłać, by podpatrzył, czy śpimy i palimy ognisko.
— Jemu to chcecie powiedzieć?
— Tak.
— A jak się do tego weźmiecie, master, zihdi i effendi?
— Pochwycę go.
— Ach, och, pochwycić!
Mimo ciemności dostrzegłem, że usta lorda przybrały z zachwytu kształt trapezoidu, a nos zaczął się niezwykle poruszać. Ujął mnie za rękę i mówił dalej:
— Słuchajcie, wy wielki, znakomity i sławny Kara Ben Nemzi, czy nie zdalibyście na mnie pojmania tego Kurda? Podczas całej tej jazdy niczego nie dokazałem, a chciałbym walczyć nawet z glistą, lub przynajmniej