Strona:Karol May - Szut.djvu/483

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   455   —

wysoka i gęsta, że gdybyśmy ją podeptali, nie podniosłaby się za dwa, ani za trzy dni — nie moglibyśmy zatrzeć naszych śladów.
— Czy z powodu Bebbehów odradzasz nam tam pójść? — spytał Amad el Ghandur.
— Tak.
— Ich niema się co obawiać!
— Nie? Czyż nie zadali nam wówczas klęski, czy nie ponieśliśmy przez nich szkody?
— Wówczas ich było czterdziestu, a teraz dziesięciu albo dwunastu.
— Czy jesteś pewny, że tego roku przybędą w tej samej liczbie, a nie większej?
— To nie zaszkodziłoby nam wcale, gdyż jesteśmy teraz przygotowani na to.
— Ale postanowiliśmy unikać wszelkiej walki.
— To też czynimy, ale niema znowu powodu tych psów się lękać. Zanadto się boisz, emirze. Nie wiemy wcale, czy przyjdą w tym roku. Przybyliśmy tutaj i nie odważymy się nawet pójść na miejsce najważniejsze? Muszę popatrzeć na miejsce, gdzie popłynęła krew ojca. Pojechałbym, gdyby się tam nawet znajdowało tysiąc Kurdów. A zatem naprzód!
Był dotychczas taki spokojny, a teraz podziałała na niego blizkość miejsca i podrażniło straszne wspomnienie. Podpędził konia, a drudzy uczynili tosamo. Nie mogłem sam zostać w tyle, ale zawołałem za nim:
— Sami jesteście winni temu, że ojciec wtedy zginął. Jeśli teraz będziecie znowu tak nieostrożni, to nie zwalajcie na mnie odpowiedzialności za to, co się stać może.
— Nie bój się! — krzyknął ku mnie. — Nic się nie stanie, a gdyby nawet co zaszło, to nie zarzucimy tobie winy.
Pojechaliśmy skrajem łąki nad rzeką, skręciliśmy poza załom gór i znaleźliśmy się na właściwem miejscu. Na prawo sterczała skała, gdzie w swoim czasie ujrzeliśmy walczących Persów, przed nami miejsce, na którem,