Strona:Karol May - Szut.djvu/472

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   444   —

Omówiliśmy także inne, mniej ważne, punkty podróży i naznaczyliśmy wymarsz na trzeci dzień rano. Haddedihnowie woleli wprawdzie wyruszyć w porze asru, czyli modlitwy popołudniowej, bo o tej godzinie puszcza się zawsze w drogą każdy prawowierny mahometanin, ale w końcu zgodzili się ze mną, gdy im udowodniłem, że szkoda tracić trzy ćwierci dnia. Musieliśmy się bardzo spieszyć, aby dotrzeć do grobu w dzień śmierci.
Omar Ben Sadek znajdował się także między towarzyszami podróży. Nie byłby się też dał odwieść od tego, myśl odbycia ze mną takiej jazdy opanowała go zupełnie. Zbyteczne chyba wspominać, że jego i żonę Sahamę obdarzyliśmy także sowicie.
Halef poprosił mnie, żeby mógł tej nocy przy mnie spać, czemu ja nie sprzeciwiłem się, chociaż przewidywałem, że czas snu spędzimy na rozmowie. Tak się też stało. Musiałem mu opowiadać, a on miał również tyle zajmujących nowości, że dopiero nad ranem zamknęliśmy oczy, a w godzinę potem zbudziło nas gwarne życie obozu.
Na śniadanie dostaliśmy dobrą kawę i pachnące kebab, czyli małe kawałki ryby, przypiekane nad ogniem. Potem zaprowadził mnie Halef do swego namiotu, ponieważ Hanneh, „najmilsza z żon i córek“ pragnęła mnie zobaczyć u siebie. Przygotowała nam drugie delikatne śniadanie, a hadżi był uszczęśliwiony, uważając, z jakim szacunkiem zachowuję się wobec jego „najpiękniejszej z pięknych“. Po jedzeniu zapytał:
— Zihdi, widziałeś wczoraj Kara Ben Halefa na koniu. Jak on jeździ?
— Bardzo dobrze — zapewniłem, patrząc nań z oczekiwaniem, gdyż zmiarkowałem już dawno, że ma coś ważnego na sercu. Odpowiedziałem mu tak, nie ze względu na jego dumę ojcowską, lecz zgodnie z prawdą. — Nie widziałem jeszcze — ciągnąłem dalej — żeby chłopiec w tym wieku tak panował nad koniem. Trzyma się rzeczywiście, jak dorosły.
Oczy Hanneh rozgorzały zachwytem, a Halef zawołał:
— W jaką dumę wzbijasz mnie swemi słowy, zihdi!