Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z tem co się ze mną działo po tej przeklętej babce! — Po chwili dodał — Cierpiałem nietylko fizycznie. Dusza moja dręczyła się również. Musiałem patrzeć jak pożerasz wspaniałe olbrzymie knedle. Niemożność pochłaniania ich razem z tobą była okrutną karą przeznaczenia. A potem jazda saniami! Byłeś taki wesoły, oczy ci błyszczały radośnie, a ja siedziałem za tobą jak koń trojański, którego brzuch spuchł i napęczniał. Zdawało mi się, żem połknął sto tysięcy zębów, dotkniętych chorobą, która rozszalała się w much wnętrznościach. Daję ci słowo!
— Dosyć, dosyć! — rzekłem, wybuchając głośnym śmiechem. — Setki tysięcy obolałych zębów w brzuchu! Porównanie to jest tak obrazowe, budzi przy tem tyle litości i współczucia, że znów wracam sercem do swego biednego, napęczniałego konia.
— Czy być może? — zapytał ucieszony. — Chcesz... naprawdę... droga Safono?
— Tak chcę!
— Z miłości i wdzięczności gotów jestem, gotów jestem!...
— No, cóż gotów jesteś uczynić?
— Gotów jestem zjeść jeszcze jedną babkę, oczywiście nie kradzioną. Biedna Safono! I ciebie podejrzewano...
— O nie! — odparłem. — Franio ma dosyć sprytu i zorjentował się odrazu po tej walce z głodem, że na ciebie jedynie spada cała wina. Bezwiednie ubawiłeś świetnie i jego i małżonkę.
— Dziękuję! Wcale mi nie było wesoło na duszy. A więc, nie przypuszczasz, by się na mnie gniewali?
— Nie. Mimo to nie możemy już tam powrócić. Na honorze twoim pozostały okruchy babki, których żadna siła usunąć nie potrafi. No, zostawmy tę sprawę i chodźmy!

84