Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie mogę...
— Musisz! Za karę. Jeżeli to uczynisz, może postąpię z tobą nieco łagodniej, ty złodzieju ciastek!
— Przyrzekasz, że będziesz pobłażliwy i względny? — zapytał nieprawdopodobnie pokornym głosem.
— Przyrzekam.
Carpio zaczął czytać drżącym głosem:


W głuchą ciemną noc
Carpio wchłonął ciasta moc
A potem jęczy rankiem, niebożę,
Że z głodu palcem kiwnąć nie może.


— A więc zjadłeś całą babkę, korzystając z tego, żem zasnął?
— Tak... — wyznał z miną skruszonego grzesznika. — Przecież ci to zapowiedziałem.
— Skądże znowu! Oświadczyłeś tylko, że zniknięcie babki będzie można łatwiej zatuszować, jeżeli się ją spałaszuje w całości. Ale masz zdrowie! Przecież to była cała ogromna baba, której słoń nie dałby rady. Jakże się czułeś po zjedzeniu tej olbrzymiej porcji?
— Strasznie, okropnie! Na sam dźwięk słowa „babka“ chwytają mnie dreszcze. Nie mogłem zostawić ani kawałeczka, a gdym po długich, bolesnych wysiłkach połknął już wszystko, chytre ciasto zaczęło mi rosnąć w brzuchu.
— Żal mi tylko szlachetnego lwa, któremu pozwoliłeś zginąć. Powinieneś był przecież przypuścić, że gospodyni policzyła babki.
— Nie przypuszczałem jednak, że je później znowu policzy. Oświadczam ci tylko, że po zjedzeniu kopiastego garnka mizerii ze śmietaną czułbyś się jak w raju w porównaniu

83