Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie chcę, abyśmy się zbyt rozczulali przy pożegnaniu, gdyż jestem przekonany, że na drodze powrotnej do mnie zaglądniecie. Aż do tej chwili przyjmijcie ten mały podarunek. W dniu przybycia do nas zasypaliście nas taką lawiną wierszy że wczoraj, gdyście już spali, zacząłem się biedzić nad rymami. Robota trwała jakieś dwie godziny. Chciałbym, abyście ocenili, czy jest coś warta; ale nie otwierajcie koperty przed opuszczeniem miasta. Dać wam na drogę kilka cygar Virginia i nieco ciastek?
Carpio, który się dziś czuł zupinie dobrze, wykonał przeczący ruch ręką i zawołał:
— Nie będę palić do końca życia! A jeżeli pan chce zachować w nas po sobie wdzięczne wspomnienie, niech pan nie mówi ani słowa o słodyczach!
Nastąpiło krótkie, lecz serdeczne pożegnanie. Obiecawszy, że odwiedzimy gospodę w drodze powrotnej i zostaniemy u Frania przez jeden dzień, opuściliśmy miasto. Tuż za rogatkami stał dom zajezdny. Chciałem go minąć, lecz Carpio zatrzymał mnie słowami:
— Drogi wędrowcze, nie idź dalej! Przecież tu znowu uśmiechnie się do nas szlachetna gościnność.
— Już mamy popasać? Wstyd odpoczywać po zrobieniu dwustu kroków!
Mimo tej odpowiedzi, Carpio dopiął swego. Ustąpiłem pod wpływem ścisłych jego na matematyce opartych wywodów, że trzeba koniecznie zbadać pod dachem zabrany pakiet, odczytać wiersz i wypić po szklance piwa. Na luksus ten mogliśmy sobie pozwolić: kosztował bowiem tylko sześć grajcarów!
W pustej szynkowni zjawiła się po chwili gospodyni, postawiła na stole piwo i wyszła.

79