Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wziął mnie za rękę i ruszył chwiejnym krokiem. Franio oświetlał schody, prowadzące do naszego „pierwszorzędnego“ pokoju. Wprowadziwszy nas pod sam próg, gościnny gospodarz pożegnał się, zostawiając nam lampę. Zaczęliśmy się rozglądać dookoła.
„Pierwszorzędny“ pokój! Istotnie, był to niezwykle wygodny apartament. „Pierwszorzędność“ jego nie wychodziła oczywiście, poza ramy drobnomieszczańskiego dobrobytu. Stała w nim masa „lepszych“ mebli, odziedziczonych po pradziadach, nie brakowło więc i nieodłącznej szafy z lustrem. Apartamenty takie są rzadko odwiedzane i jeszcze rzadziej wietrzone; właściciele uważają je za świętość i tylko czasami, raz na sto lat, jakiś wyjątkowy gość spędza w nich kilka nocy.
Ludzie bogaci nazywają swoje najelegantsze pokoje salonami. Urządzenie tych salonów pochłania zwykle wielką ilość pieniędzy, która nie stoi w żadnej proporcji do zarobków. Na drogie, kosztowne rzeczy mieszczące się w salonie trzeba specjalnie uważać, są one raczej dekoracją. Gdyby właściciel mieszkania odważył się usiąść na którymś fotelu lub dotknąć bucikami dywanów, gospodyni domu wyrzuciłaby go z pewnością bez wielkich ceregieli za drzwi.
Pokój w którym mieliśmy się rozgościć, był według naszych ówczsnych pojęć istnym cudem świata. Stały w nim dwa szerokie łóżka, z których każde mogło wygodnie pomieścić trzy osoby, szafa z lustrem, o której już mówiłem, stół, kanapa i dwa krzesła. Meble te były jednak niczem wobec trójkątnego, drewnianego kozła, na którym widniały masy jabłek, sera i babek. Jeszcze bardziej zachwycający widok przedstawiało rozpięte nad nami niebo. Był niem drewniany sufit, z którego zwisały umieszczone na hakach szynki, kawały wędzonego sadła i liczne odmiany najróżnorodniejszych

56