Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cej tyle, co Eskimos o daktylach lub bananach. Ponieważ jednak Franio tak przekonywująco namawiał, przyłączyłem się do jego namowy. Carpio wypił szklankę wody, poczem podszedł chwiejnym krokiem do kanapy i zwalił się na nią. Zaproponowałem Franiowi, abyśmy również poszli spać, ale poczciwy gospodarz odparł z uśmiecehm:
— Ani mi się śni! Zostaniemy jeszcze. Trzeba korzystać ze sposobności, bo w powrót pański nie wierzę, a historie z kontrabandą uważam za wybryk fantazji.
— Ma pan rację, nie jesteśmy przemytnikami. Wpakowaliśmy poprostu do butów po dwa cygara. Wiedziałem, że wolno zabierać większe ilości, ale nie chciałem pozbawiać Carpiona rozkosznego złudznia, że jest człowiekiem niebezpiecznym dla państwa.
Przy tych słowach Carpio zerwał się z kanapy i, wyprostawszy się jak struna, rzekł bezdźwięcznym, groźnym, grobowym głosem:
— Ja człowiekiem niebezpiecznym dla państwa? Tak! Jeśli nic się nie zmieni, mogę się stać straszny, gdyż, gdyż... znowu walę się z nóg!
Wykonał zapowiedź. Franio roześmiał się na całe gardło, ale mnie zdjęło przerażenie o przyjaciela. Zacząłem więc napierać na niezmordowanego gospodarza, abyśmy poszli spać; zgodził się po długiej namowach, z tem jednak, że dzień jutrzejszy spędzimy również u niego. Ściągnąłem Carpiona z kanapy i podparłem go ramionami; odtrącił mnie jednak i rzekł:
— Obejdę się bez pomocy! Kręci mi się tylko w głowie pod wpływem zbyt mocnych cygar. Literalnie nic nie jadłem.
— Mam wrażenie, że wino zrobiło również swoje.
— Może. Ale o tem później, gdy będziemy sami. Chodźmy!

55