Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zniknie? Skądże znowu!
— Ależ tak!
— Nie. Wyśpi się, wypije kawę; potem zobaczymy, czy stary będzie miał siły do dalszej drogi.
— Powiedziała przecież „żegnam“, a nie dowidzenia! Słyszał pan?
— Nie należy tego brać dosłownie. Ależ, panie Carpio, Carp... Carpio, co się z panem dzieje? Cóżto za mina?
Carpio oparł się łokciami o stół i ukrył twarz w dłoniach. Gdy na pytanie gospodarza odsłonił oblicze, stwierdziliśmy, że ma trupio blade policzki, a oczy pozbawione blasku. Dolna warga zwisała bezwładnie.
— Pańska, pańska... żona... żona! — westchnął.
— Cóż się dzieje z moją żoną?
— To jej wina.
— W czem? Dlaczego?
— Mam wrażenie, że... że... umrę.
— Głupstwo! To wina cygar! Virginia są dla pana zbyt mocne.
— Nie, nie, i jeszcze raz nie! Poprostu, przestraszyłem się pańskiej żony. Virginia nie grają tu żadnej roli!
— Przestraszył się pan mojej żony? Dlaczegóż to?
— Wpadła jak... furja!
— Co też pan opowiada! Cóż ta kobieta, łagodna jak baranek, ma wspólnego z furją? Oto szklanka wody, niech pan wypije! To najlepszy środek, gdy cygara przegryzą żołądek.
— Nie gryzą wcale, lecz podnoszą, a raczej chcą wywrócić do góry nogami.
— Niech się pan napije wody. Ręczę, że to pomoże.
Nie miałem pojęcia, czy środek, polecony przez Frania, pomoże, gdyż o nikotynie i jej skutkach wiedziałem mniej wię-

54