Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nych będziemy mieli takie same szczęśce, zdziwi się pan niezmiernie. Oto wszystko, co w tej chwili mogę powiedzieć.
Dalsza rozmowę przerwała nieznajoma, oświadczając, ze ojciec zasnął, i że byłaby szczęśliwa, gdyby jej pozwolono posiedzieć z synem jeszcze chwilę w ciepłym pokoju. Oczywiście, Franio nie odmówił i nalał jej szklankę wina. Chcąc rozweselić chłopaka, postanowił na miejscu wykonać podstępny plan oszukania żony. Przyniósł świece, umocował je na drzewku i pozapalał. Przytuliwszy do siebie synka, kobieta siedziała w milczeniu w pełnym blasku jarzących się świec; na twarzy jej wykwiłt uśmiech zadumy.
Nieprzyzwyczajony do wina, Carpio stał się niesłychanie rozmowny. Opowiadał swe curiculum vitae, a raczej wszystko, co, jego zdaniem, było godne wzmiankowania. Uwagi godne momenty polegały przeważnie na tem, że, dzięki niepojętemu roztargnieniu otoczenia, Carpio wpadał często w opały. Ogromną rolę przy różnych przykrościach tego rodzaju grały siostry; gdyby sprawy przedstawiały się w istocie swej tak, jak je opisywał, należałoby przypuszczać, że przyjaciel mój cały wolny czas i wszystkie siły poświęcił jedynie na to, by paraliżować straszliwe skutki roztargnienia tych młodocianych dam. Przeszedłszy do sprawy naszej serdecznej przyjaźni, raczył oświetlić moje talenty kilkoma jaskrawemi promieniami. Oświadczył, że jestem poetą, którego porównać można jedynie z Safoną, i że wiersz, który niedawno zadeklamował, wyszedł z pod mojej sławnej stalówki. Usłyszawszy to, kobieta zapytała.
— Czy być może? A więc to prawda? Pan jest naprawdę autorem tego wiersza, młodzieńcze?
Odpowiedziałem, że tak jest w istocie, rumieniąc się delikatnym rumieńcem, który jest oznaką skromności, cechującą nie każdego współczesnego poetę.

47