Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Drogi Carpio, popatrz tylko!
Na widok ruiny, w jakiej się znajdowała pechowa legitymacja, — ten widomy znak prawa do życia — twarz Carpiona zaczęła się straszliwie wydłużać.
Oto ćwiartka gimnazjalnego stempla! — zawołał. — To część mego paszportu! Któż porobił skrawki?
— Ty sam we własnej osobie.
— Naprawdę?
— Tak. Mogę przysiąc, że twojej siostry tu nie było.
— Ja również przysięgam na to samo. Mam jednak wrażenie, żeś to ty pokrajał papier!
— Skądże znowu! Przyznasz chyba, że nie jestem twoja siostrą.
— Trzeba więc przyjąć, że sam sięgnąłem do kieszeni kamizelki. Niepojęte! Czegoś równie bezmyślnego nie popełniłem nigdy w życiu. Teraz paszport diabli wzięli! Jeżeli policji wpadnie kiedyś pomysł zidentyfikowania mnie z jakimś mordercą lub z dyrektorem banku, który zdefraudował pieniądze, zamkną mnie do kozy i będę musiał czekać, aż mnie ojciec uwolni z więzienia.
— Dopóki jesteś ze mną, mój paszport wystarczy dla nas obydwóch, gdyż, primo, nie mam siostry, która robi głupstwa, secundo, żaden gwóźdź nie kłuje mnie w piętę, tertio, nie jestem fabrykantem fidybusów. Zresztą, nie wyglądasz ani na mordercę, ani na dyrektora banku.
— Naprawdę?
— Ależ tak.
— Dlaczegóż to?
— Jak na dyrektora banku, jesteś za młody, jak na mordercę — masz wyraz twarzy zbyt poczciwy. Tymczasem więc nie grozi ci zamknięcie.

45