Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wytłumaczyłem, że Carpio i Safo to tylko przezwiska szkolne, i powiedziałem jak się nazywamy naprawdę. Przyjaciel mój postanowił się wylegitymować i rzekł:
— Mogę panu udowodnić czarnem na białem, że mam pełne prawo do noszenia nazwiska, które wymieniłem. Oto mój paszport!
Sięgnął do kieszeni kamizelki, pewny, że znajdzie w niej legitymację. Niestety, nie było jej tam. Zaczął więc szukać gorączkowo po wszystkich kieszeniach. Napróżno, paszport ulotnił się jak kamfora.
— Gdzież się mógł podziać? — zawołał zrozpaczony. — Przecież taki ostemplowany papier nie mógł się rozpłynąć w przestworzu!
— A może znowu siostra? — zrobiłem delikatną aluzję.
— Siostra? — zapytał, nie przeczuwając podstępu.
Tym razem był to zgoła niewinny figiel, bo znalazł wszak paszport w trzewiku.
— Do licha, czyżbym go tam włożył zpowrotem? Byłby to dowód roztargnienia, a wcale nie jestem roztargniony! Przecież szewc spiłował gwoździe. Trzeba się jednak upewnić raz jeszcze. Któryż to był trzewik? Nie pamiętasz, Safono?
— Nie — odparłem, niestety, wbrew odwiecznym prawom prawdy.
— Muszę więc przeszukać obydwa wtedy znajdę z pewnością.
Zdjął obydwa trzewiki — niestety, paszportu w nich nie było! Ściągnął jeszcze na wszelki wypadek pończochy, niestety, i to nie pomogło. Zaczęliśmy więc szukać pod stołem, przy którym przedtem siedzieliśmy. Wziąwszy jeden ze zwitków papieru, którym Carpio zapalał cygara, rozwinąłem go i zawołałem:

44