Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nas nie obchodzą. Mimo to ciekaw jestem bardzo, kim są, a raczej kim byli dawniej.
Wszedł Franio, by zanieść na górę upominki gwiazdkowe. Po niedługiej chwili wrócił, usiadł obok nas i rzekł:
— Wieczór rozpoczął się tak wesoło, a tak poważnie się skończył; właściwie my tutaj nie możemy jeszcze mówić o końcu. Cieszę się, że podejmuję takich ludzi, jak wy. Wypijemy jeszcze flaszeczkę wina, postaramy się pójść spać jak najpóźniej, zgoda? Jutro nie puszczę was jeszcze.
— A pańska żona? — zapytałem.
— O, ta ma olej w głowie i umie postępować z edukowanymi ludźmi, bo ja sam byłem przecież kiedyś studentem. Dzieli chętnie wraz ze mną moje wspomnienia i uczucia, kieruje się jak i ja starem łacińskiem przysłowiem: multis ictibus dejictur quercus. Nie znosi tylko żebraków i hołoty; żałuje dla nich każdego grajcara. Ale ja pomagam chętnie wszelkiej biedocie, bo dawniej sam nic nie miałem, oczywiście, z wyjątkiem klasycznego wykształcenia.
— Czy zajrzy tu po powrocie od sąsiadki?
— Nie.
— Więc choinka, która mogłaby nas zdradzić, może pozostać?
— Tak, dopóki nie położymy się spać; potem wyniosę ją.
— Ale jutro zobaczy, że świeczki są zupełnie wypalone...
— Do kroćset bomb i kartaczy! — zaklął. — Będzie awantura, a chciałbym jej uniknąć. Co robić, co robić? Już wiem, już wiem! Zgaduje pan?
— Nie.
— Powsadzam w nasadki nowe świeczki. Gdy się spalą do połowy, pogasimy je. Będzie przekonana, że to stare. Trzeba być pomysłowym i sprytnym, przedewszystkiem sprytnym, panie Sa... Saff... jakże się pan właściwie nazywa? Nie mogę spamiętać nazwiska: Karb, Saff, Saff, Karb...

43