Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pomogę wam! Na górze jest pokój o trzech łóżkach. Niechaj chłopiec zabierze śweicę.
Ujęli starca pod ręce i podnieśli go; był zupełnie przytomny; nie otwierając oczu ruszył ku drzwiom, opierając się na ramionach Frania i córki. Zostaliśmy sami. Carpio rzekł:
— Przeżyliśmy niesłychanie wzruszające i nieoczekiwane Boże Narodzenie. Cóż ty na to, Safono? To jacyś niezwykli ludzie: nie mam wrażenia, by należeli do klasy wyrobników.
Roztargniony zazwyczaj przyjaciel nieczęsto robił podobnie rozsądne uwagi; podzielając w zupełności jego zapatrywania, zapytałem:
— Dlaczego tak sądzisz?
— Nie mówią językiem robotników. Poza tem stary zorientował się tak niesłychanie łatwo w twym wierszu, z taką szybkością nauczył się poszczególnych wyrażeń, w nim zawartych, że gotów jestem przysiąc, iż poświęcał się kiedyś pracy umysłowej, a nie fizycznej. A jakie jest twoje zdanie?
— Zgadzam się z tobą w zupełności, idę jednak jeszcze dalej.
— O cóż chodzi?
— Ta rodzina ucierpiała pod wpływem jakiegoś ciężkiego zrządzenia losu.
— Zasłużenie?
— Tego nie mogę wiedzieć. Przerażone spojrzenie, którem mnie starzec nagle obrzucił, nie tłumaczy niczego. Przerażenie to może mieć związek z własnemi zbrodniami, może się jednak również dobrze odnosić do nikczemności, których na sobie doświadczył. Zresztą, nie nasza sprawa. Zgadzam się jednak z tobą, że było to wzruszające Boże Narodzenie, którego wspomnienie długo we mnie pozostanie.
— I ja nieprędko je zapomnę. Ludzie ci nic właściwie

42