Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Carpio spełnił jego prośbę. I znowu zdawało mi się, że to nie moje słowa, lecz cudze.
Starzec złożył ręce, opadł na krzesło, zamknął oczy. Na twarzy jego wykwitł uśmiech. Po chwili wyszeptał:
— Tak, narodził się mój Zbawiciel! Mój, mój, mój... Szukałem go długo, długo i oto przyszedł. Widząc go, widzę jego gwiazdę, widzę światło, błyszczące z pól betleemskich. Cóżto powiedział Symeon, ujrzawszy w świątyni Chrystusa?
Dałem znak przyjacielowi, aby powtórzył zwrotkę.
— Tak, tak, widzę go! — ciągnął starzec, nie otwierając oczu. Poruszyłs wargami, lecz się nie modlił; szukał słów, które przed chwilą usłyszał; chciał je powiązać. Po chwili rzekł:
— Jakież są słowa grzesznika, błagającego o zmiłowanie?
Carpio nie czekał tym razem na mój znak, lecz odparł sam.
— Spójrz na dziecię twoje — powtórzył starzec — tęskniące ze światłem — Nie idź z niem przed sąd!... Nie idź z niem przed sąd, nie idź! — zawołał głośno, patrząc na nas z lękiem. Po chwili zamknął oczy; wyraz przerażenia ustąpił miejsca łagodnemu uśmiechowi. Wyszeptał: — Gwiazda zbawienia zaprowadzi cię do chwały Pana — prawda — chwała, cud, zbawienie... Jestem zmęczony, chcę spać, spać, spać!...
Głowa opadła ku ziemi.
— Wielki Boże, umiera! — rzekł zatroskany gospodarz.
— Nie, nie umiera! — uspokoiła go córka — Zmęczyła go daleka, uciążliwa droga, wyczerpało wzruszenie. Często miewa takie ataki. Pozwólcie mu spać. Gdzie go mogę umieścić?
— Umieścić? Chcecie go zanieść?
— Będę go podtrzymywać.

41