Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Oto dary dzieciątka, które zobaczyło wasze łzy i wysłuchało waszej modlitwy. Dziękujcie więc Chrystusowi, nie mnie.
Trudno opisać niesłychaną radość przybyszów. Źrenice starca rozszerzyły się, by wchłonąć blask świec; córka przelewała zamiast łez bólu, łzy radości; chłopiec otoczył jej szyję ramieniem, by ukryć łkanie na matczynej piersi. Zupełnie mechanicznie sięgnąłem do kiszeni, wyciągnąłem z niej guldena i położyłem pod drzewkiem obok pieniędzy ofiarowanych przez Frania. Gdy to Carpio zoboczył, rzekł do mnie:
— Tak, wy możecie dawać! Franio jest bogaty, bo się bogato ożenił; ty zaś miałeś pięć talarów. Jam najbiedniejszy, nic dać nie mogę — ależ nie, nie, i ja im coś dam, choć to nie brzęcząca moneta!
Poprosił o chwilę ciszy, stanął pod choinką i zaczął deklamować mój wiersz.
Czemu to przypisać, że własny wiersz wydał mi się tak obcy, jakgdybym nie ja go stworzył, a inna daleka istota?
Im dłużej deklamował Carpio, tem dystans między mną a moim utworem wzrastał. Pozostali słuchali ze skupieniem. Starzec nie spuszczał z Carpiona oka; w oczach jego pojawiły się dziwne blaski. Czy to był refleks płonących świec, czy odblask nadziemskiej jasności, oświetlającej jego serce, — nie wiem. Oparł ręce na stole i wyciągnął je wgórę, podnosząc wysoko głowę; zdawało się, że chce pochwycić dar, idący z niebios, i zatrzymać go przy sobie. Słuchał w głębokiem skupieniu. Gdy Carpio skończył, wstał, wyprostował się jak świeca i poprosił:
— Proszę powtórzyć jeszcze ostatnie zwrotki. Proszę powtórzyć słowa kapłana!

40