Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/452

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dosny uśmiech — mój głos wewnętrzny mówi mi jednak, że to właśnie mój finding-hole. Ruszę przodem. Niechaj brat mój Szarlih idzie wraz z resztą ludzi za mojemi śladami, aż do miejsca, w którem z wysokiej skały wytryska woda. Będzie mu się zdawało, że dalej drogi niema. Kto nie zna okolicy, ten jedzie mniej więcej jakąś godzinę. Potem dociera do miejsca, w którem potok, spływający z wysokich górskich szczytów, wpada stromym nurtem do przepaści. Do tego miejsca sam dotrę. A brat mój Szarlih niechaj dojedzie tylko do szczeliny skalnej i niechaj w niej pozostanie. Wyda mu się to niemożliwością, ale po jakimś czasie zauważy, że rzecz da się zrobić. Przyłączę się później do niego.
Dotknął wierzchowca piętami i ruszył w pełnym galopie, jakkolwiek górzysty teren zdawał się pozwalać jedynie na jazdę stępa. Wolnym krokiem ruszyliśmy w jego ślady.
Minęliśmy pasmo lasów. Z początku jeszcze trafiała się gdzie niegdzie grupka drzew, potem i drzewa znikły. Zamiast nich widać było miejscami niskie krzaki; po godzinnem wspinaniu się wgórę nie było już wokoło żadnej roślinności. Wpobliżu leżał śnieg. Przy oddychaniu unosiła się z ust para. Nie było to dobrym prognostykiem dla nocnej kwatery.
Otaczała nas głucha pustka. Wokoło ani jednego ptaka, zwierzęcia, chrabąszcza, czy muszki. Prócz szumu wodospadu jedynym dźwiękiem, było echo kopyt końskich. Wskutek górzystego terenu i rozrzedzonego powietrza zwierzęta posuwały się powoli. Byliśmy tak pochłonięci trudnościami złej drogi, że nie zwracaliśmy wcale uwagi na wspaniałą okolicę.
Nagle potok skończył się, albo ściślej mówiąc, nie

444