Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/442

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wisłbym na palu tak samo, jak czterej niewinni Soszoni. Położyłem podpis tylko poto, by uśpić czujność swych cerberów, i to mi się powiodło. Gdy mi się udało zbiec, nie ruszyłem do domu, lecz przedarłem się przez dzikie góry, by wezwać Szoszonów do zemsty.
— Do zemsty? Hm.
— Nie podoba się to panu?
— Nie lubię słowa „zemsta”.
— Prawdopodobnie dlatego, że nie był pan nigdy w podobnej sytuacji.
— Nie byłem? Mam wrażenie, że brano mnie częściej od pana do niewoli, i że więcej, niż pan krzywd doznałem. Mimo to nie mściłem się nigdy pozostawiając karę Bogu.
— Ja tego nie potrafię! Gdyby rabunki, morderstwa i zabójstwa miały uchodzić bezkarnie, byłby to koniec świata. Gdyby zaś karanie winnych pozostawiono komuś, zgoła nieistniejącemu, czerwone i białe łotry grasowałyby bezkarnie. Jakże więc pan godzi swą chrześcijańską pokorę i łagodność z planowaną wyprawą do Fremonts Peaku?
— Chcę jedynie zapobiec zbrodni.
— A ukaranie winnych?
— Jakże można mówić o karze, skoro zapobiegnę zbrodni?
— To frazesy; nie weźmie mnie pan na nie! Zszedłem z gór, by oświadczyć Szoszonom, że Kikatsowie zamordowali czterech z pośród nich; niechaj poniszczą śmierć towarzyszów. Będzie to zapłata, którą te czerwone wieprze otrzymają za moją niewolę. Może przy tej okazji odzyskam skóry, które mi zabrano.
— Odzyska je pan i bez przelewu krwi.

434