Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/440

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

po której powinien był przybyć. Ognisko rozpalono z mego polecenia, chodziło mi bowiem o to, by Winnetou nie krążył długo w ciemnościach. Oczywiście, nie popełniłem tej nieostrożności, której się nad Lake Jone dopuścili towarzysze Sachnera.
Przedewszystkiem kazałem dokładnie przeszukać polanę, sąsiadującą z ogniskiem; gdy się to stało, poleciłem rozpalić ogień, nie tam jednak, gdzieśmy siedzieli, lecz w miejscu dosyć odległem, a widocznem. Od czasu do czasu jeden z pośród nas szedł na to miejsce i dorzucał polan. Dzięki temu nikt się nie mógł podkraść bez zwrócenia naszej uwagi, my zaś byliśmy niewidoczni.
Po upływie około dwóch godzin od przybycia na miejsce zauważyłem, że coś się rusza w krzakach okalających ognisko. Nie był to powiew wiatru, gdyż w takim razie musiałyby się poruszać pozostałe gałęzie krzewu. Czy to Winnetou, czy ktoś obcy? Jeżeli to Winnetou, wystarczy kilka kropel wody, zapomocą których zwrócił mą uwagę w obozie Upsaroków, gdym wieczorem wraz z Jakonpi-Topą obchodził warty. Szepnąłem towarzyszom, by zachowali najzupełniejszą ciszę, i podkradłem się do strumyka, płynącego opodal. Zaczerpnąwszy wody do kapelusza, podniosłem go i wylałem zawartość do płynącego spokojnie oreeku. Przy powtórzeniu próby rozległ się głos Apacza.
— Winnetou słyszy znak brata swego Old Shatterhanda. Gdzie jesteś, Szarlih?
— Tu. Chodźmy! — odparłem.
Podeszliśmy od ogniska. Apacz gwizdnął ostro i głośno, i po chwili zjawiło się pięciu Indjan, prowadząc Iltszego i parę jucznych koni.

432