Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/428

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pliwości, że to nie zwierzyna, a ludzie. Zeskoczyliśmy z koni, nie chcąc, by nas zdaleka zauważono. Po jakimś czasie ujrzeliśmy dwóch zbliżających się jedźców. By ich nic spłoszyć widokiem Indjan, wsiadłem na koń i ruszyłem naprzeciw. Na mój widok ogarnęło ich zdumienie. Ujrzeli już Indjan, ale nie zatrzymali się. Nie mogłem jeszcze odróżnić rysów ich twarzy. Nagle usłyszałem radosny okrzyk:
O jou! To Old Shatterhand, jeżeli mnie moje stare oczy nie mylą. Jazda, jazda naprzód!
Ruszyli pełnym galopem. Po chwili poznałem starą, kochaną, brodatą twarz. A zjawiła się tu zupełnie niespodzianie.
— Sannel, Amor Sannel! — zawołałem. — Czy być może? Czy wzrok mnie nie myli?
— Dlaczegóż miałby cię mylić? — odparł zapytany z uśmiechem, ściągając koniowi cugle i podając rękę na powitanie. — Wiadomo wam chyba, że to mój ulubiony teren. A może sądziliście, że już nie żyję?
— Tak przypuszczałem.
— Co? Naprawdę? Dlaczegóż to? Mam nadzieję, żeście nie byli na moim pogrzebie!
— Co to, to nie, ale — hm! Pokażcie no swoją strzelbę!
— Ten stary grat? Nic w nim niema godnego uwagi. Ach, gdybym miał jeszcze moją starą jednorurkę! Znaliście ją. Żyję bez niej, jak bez ręki.
— Gdzież się strzelba podziała?
— Gdzie? Skradziono ją!
— Któż się dopuścił kradzieży?
— Dwa łotry. Mniejsza o nazwiska, bezwątpienia podali fałszywe. Spotkałem ich po tamtej stronie Belle

420