Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/425

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jakonpi-Topa szalał. Palił się do wzięcia udziału w pościgu, ale jako wódz nie mógł przecież podczas zbrojnej wyprawy opuścić swych ludzi. Zaproponował mi, bym wziął ze sobą kilkudziesięciu jego wojowników. Odpowiedziałem, że potrzebuję tylko pięciu, ale zato zręcznych i wytrzymałych. Najchętniej zostawiłbym Rosta, ale nie mogłem tego uczynić, gdyż niewiadomo było jaki przebieg będzie miało spotkanie Upsaroków z Szoszonami, ponadto — co najważniejsza — nie chciał się ze mną rozstawać. Postarałem się więc o to, by otrzymał lepszego konia; nie chciałem, by dosiadał karej szkapy, na której jeździł dotychczas. Zabraliśmy również mocnego muła górskiego; obładowano go prowiantem i kocami, o których trzeba było pomyśleć, gdyż w górach Fremonts-Peaku należało się spodziewać o wiele większych mroków, niż tu, w zielonej jeszcze dolinie Pacificu i Mortonu.
Po ukończeniu koniecznych przygotowań, miałem z Jakonpi-Topą bardzo poważną rozmowę na temat Stillera. Reultatem jej była obietnica uwolnienia go, jeżeli się okaże, że Krwawi Indjanie byli mordercami sześciu Gawronów. Miałem zjawić się u Kikatsów, by go zabrać.
Podczas mej nieobecności Rost ofiarował Petehowi swą pomoc lekarską, ale Peteh odrzucił ją z pogardą, oświadczając, że nie potrzebuje bladej twarzy, która go zaleczy na śmierć, i że sam zna się doskonale na opatrywaniu ran. Miałem jeszcze do Peteha interes. Ponieważ chciałem mu coś powiedzieć, czego przemilczenie byłoby głupotą, kazałem zawołać do siebie jego powiernika, starego podstępnego Innua-Nehmę. Gdy stanął przede mną, obrzucając mnie wrogiem spojrzeniem, rzekłem:

417