Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Widziałem, jak Peteh padł. Z pewnością ocieka krwią. Jest ranny?
— Tak.
— Mogę go zbadać, opatrzyć?
— Nie mam tu nic do powiedzenia. Niech pan zapyta Jakonpi-Topy.
Chciał pobiec dalej, lecz zatrzymałem go.
— Nie widzę Carpia. Gdzież jest?
— W obozie.
— Nie sprowadził go pan?
— Nie.
— Dlaczego?
— Zaraz po naszej rozmowie rozpoczął się bój na tomahawki. Walka była tak interesująca, żem musiał przy niej asystować. Sam pan przecież powiedział, że nic mu się złego w obozie nic stanie.
— To prawda. Nie wrócił jednak i jestem niespokojny. Muszę się dowiedzieć, gdzie jest.
Zostawiłem Rosta i udałem się do obozu. Nie miałem żadnego powodu do obaw o przyjaciela; mimo to niepokoiła mnie długa jego nieobecność. Wśród namiotów i chat nie było nikogo. Udałem się przed nasz szałas.
Koń mój stał na swojem miejscu zupełnie spokojnie. A więc tu wszystko w porządku. Zajrzałem do wnętrza — żadnej zmiany. Udałem się przed szałas jeńców. Wartownika nie było! Wszedłem do szałasu — był pusty! Rzemienie, któremi jeńcy byli związani, leżały na ziemi. Corner i towarzysze uciekli, korzystając z nieobecności czerwonych, którzy gremjalnie udali się na sti-i-pokę! Nawet wartownicy, gnani ciekawością, opuścili

414