Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/421

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W ostatniej chwili, chcąc się ratować, skoczył na lewo... Rozległ się trzask uderzenia; usłyszałem go, mimo żem stał w odległości sześćdziesięciu kroków. Przeciwnik uratował się od pierwszego topora, ale drugi powalił go na ziemię.
Rozległy się krzyki; wszyscy zaczęli się tłoczyć, pytać, odpowiadać; powstał harmider nie do opisania. Z wyjątkiem mnie i Jakonpi-Topy nikt nie wiedział, skąd spadł drugi topór. Ludzie cisnęli się dokoła rannego, obrzucali zdziwionemi spojrzeniami to Peteha, to mnie. Nie zważając na to, podniosłem obydwa tomahawki Peteha i wolnym krokiem zbliżyłem się do ruchliwego tłumu. Indjanie odwrócili ku mnie głowy. Rzuciwszy im pod nogi obydwa topory, rzekłem:
— Oto tomahawki! Peteh nie potrzebuje ich. Słowa Old Shatteranda zawsze się sprawdzają. Któż jest zwyciężcą?
Na to odparł wódz Kikatsów;
— Peteh, wódz Krwawych Indjan, uległ po raz trzeci. Tomahawk utkwił mu głęboko między szyją a ramieniem. Oczy ma zamknięte, ocieka krwią. Któż więc ma być zwycięzcą, jeżeli nie Old Shatterhand? Dokonał tego, czego nie osiągnął żaden z nas: potrafił skierować na lewo tomahawk wyrzucony na prawo. Kto z nas widział, by wojownik jakiś rzucił dwa topory poto, by zapomocą jednego zaprzątnąć uwagę wroga, zapomocą drugiego zaś zranić go i obezwładnić? Sti-i-poka skończona! Old Shatterhand zwyciężył. Howgh!
Odwróciłem się, by odejść. Po chwili ujrzałem Rosta, biegnącego ku mnie. Zatrzymał się i, gładząc brodę, rzekł:

413