Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/420

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wrażenie, że się składam cały z zazębiających się nawzajem, doskonale funkcjonujących sprężyn, i że wykluczona to rzecz, bym przeciwnika nie ugodził.
Gdy topór mój zaczął wirować nad głową, Peteh wybuchął śmiechem, podobnym do rżenia konia. Rzut mój był wynalazkiem Winnetou; Krwawy Indjanin nie znał tego efektownego majstersztyku.
— Huuuuh—i! — zawołałem, powtarzając i rozciągając samogłoskę „u”. Po krótkiem, urywanem „i” tomahawk wzleciał pod niebo, poczem zaczął spadać na Peteha, wciąż wirując dookoła swej osi. Podczas gdy uwaga wszystkich pochłonięta była pierwszym rzutem, wyleciał drugi tomahawk. Nie wypuściłem go po linji, jaką zakreślił pierwszy. Poleciał na prawo, jakgdyby tam znajdował się jego cel, potem zaczął wznosić się coraz wyżej, przyjmując kierunek coraz bardziej na lewo, by opaść wreszcie na Peteha, który pod wpływem pierwszego rzutu powinien był uskoczyć w lewo.
Wyrzuciwszy drugi topór, zacząłem, nie ruszając się z miejsca, śledzić bieg obydwóch tomahawków. Nie ulegało wątpliwości, że plan się udał. Nikt oprócz mnie nie wiedział, żem wślad za pierwszym toporem wysłał drugi; nikt nie widział jego biegu. Wszyscy, z wyjątkiem mnie, śledzili bieg pierwszego; widać było, że leci dokładnie w tym kierunku, gdzie stał wódz Krwawych Indjan. Peteh, zrozumiał, że topór spadnie na jego głowę. Miał tylko sekundę do namysłu, czy ratować życie. Regulamin zabraniał ruszenia się z miejsca; ale życie jest przecież także coś warte i ma swoje prawa! Rozległy się krzyki — za moment tomahawk spadnie mu na głowę...

412