Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/419

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go aplauzem. Wódz wezwał mnie, bym przystąpił do rzutu. Gdym tego nie uczynił, obrzucił mnie powtórnie gradem obelg i przechwałek, poczem zaczął się gotować do następnego uderzenia. Tym razem machał toporkiem dłużej, niż przedtem, i bardziej celował, w rezultacie jednak broń przeleciała obok mnie w takiej samej odległości, co przedtem, tylko po drugiej stronie.
Uff! — zawołał. — Raz tak blisko po lewej stronie, teraz znowu po prawej! Ale za trzecim razem trafię z pewnością w sam środek! Czy ten tchórz zdecyduje się wreszcie na rzut? Niech mi tu przyniosą tomahawki! Potrzebuję ich.
Odpowiedziałem donośnie, by mnie wszyscy mogli usłyszeć:
— Niechaj sobie leżą! Nie są mu potrzebne, gdyż nie będzie już miał sposobności do rzutu. Żądał, bym mu odpowiedział, będzie więc miał odpowiedź Old Shatterhanda!
Na początek nie wziąłem obsydjanu, lecz inny topór; ostateczny cios chciałem bowiem zadać obsydianem. Chodziło o to, by naprzód zatoczyć łuk wgórę, zaraz po nim zaś górny łuk wbok. Gdy uwaga przeciwnika zwrócona będzie na rzut górny, drugi tomahawk spadnie nań zboku. Jeżeli nie odskoczy, trafi go pierwszy topór; jeżeli to uczyni, wpadnie pod drugi. By skierować całą uwagę na pierwsze uderzenie, musiałem pierwszy topór posłać z tym samym okrzykiem, jaki wydał Peteh; natomiast przy drugim rzucie należało pomyśleć o zachowaniu zupełnego milczenia. Wszyscy obrócili ku mnie swe oczy. Był to moment najwyższego napięcia; miałem

411