Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/409

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jadąc zpowrotem, stwierdziliśmy, że obóz jest prawie pusty. Czerwonoskórzy udali się na miejsce walki. Przywiązawszy konia, poszedłem do Carpia i Rosta, którzy mieli asystować przy mem starciu z Petehem. Nie powiedziałem im nic o tem, że będą musieli kontynuować walkę, gdybym został pokonany.
— Czerwoni zatoczyli dookoła drzewa szeroki krąg. Starszyzna zasiadła pośrodku. Przysiedliśmy się do niej. Peteha jeszcze nie było. Wśród starszyzny zalegało dostojne milczenie. Natomiast zwyczajni wojownicy zachowywali się niezwykle głośno. Napięcie doszło do zenitu. Wreszcie, gdy wszyscy już byli obecni, zjawił się Peteh. Nie usiadł nawet, lecz, zdjąwszy kurtkę strzelecką i koszulę, stanął nawpół nagi; wygłosił długą mowę, pełną zachwytu na temat własnej siły, zręczności i dokonanych czynów bohaterskich. Mowa ta obliczona była na to, by mi napędzić strachu. Nie ulegało wątpliwości, że olbrzymia pierś i tęgie ramiona mogły i powinny były wywołać przerażenie. Na mnie jednak nie wywarło to najmniejszego wrażenia.
Towarzysze moi nie zrozumieli ani słowa z tego, co mówił Peteh. Zatroskany Carpio szepnął:
— Masz walczyć z tym olbrzymem?
Skinąłem głową.
— Ależ on cię zgniecie, jak zgniłe jabłko!
Potrząsnąłem przecząco głową i dałem znak, by zamilkł.
Peteh skończył swe przemówienie. Zebrani czekali, bym mu według zwyczajów indjańskich odpowiedział również mową. Wstałem i rzekłem:
— Jestem gotów. Jak długo mamy walczyć?
— Dopóki jeden z dwóch nie zginie, lub nie padłby,

401