Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/410

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gdyby nie był przywiązany do drzewa, — odparł Jakonpi-Topa,
— A więc niema potrzeby, bym się również rozbierał. Walka będzie skończona, nim się zdąży naprawdę rozpocząć. Przywiążcie nas!
— Nie! zawołał Peteh. — Ten biały pies chce pozostać w ubraniu, by go chroniło. Musi je zdjąć!
Oczywiście musiałem to uczynić. Ustawiliśmy się po obydwóch stronach drzewa, twarzami do siebie, i podnieśliśmy ramiona, by dozwolić podciągnąć pod nie rzemienie. Peteh obrzucał mnie wściekłemi spojrzeniami; nie zwracałem na to najmniejszej uwagi. Plunął w moim kierunku. Odwróciłem głowę i ślina mnie nie dosięgła. Indjanie, którzy przywiązali nas do drzewa, odstąpili. Wszyscy obrócili na nas oczy. Staliśmy nieruchomo, czekając na znak ze strony wodza Kikatsów.
Peteh niecierpliwił się bardzo; ja miałem wyraz twarzy zupełnie obojętny. Było więcej, niż pewną, że zamierza nie pozostawić mi czasu na podniesienie ramion i chce otoczyć odrazu pierścieniem swych łap. Położywszy prawy kciuk na zwartą pięść, czekałem.
Odezwało wołanie Jakonpi-Topy, i stało się to, czego oczekiwałem. Peteh podniósł ramiona błyskawicznym ruchem. W tejże chwili otrzymał ode mnie pjotężny cios w lewe przedramię, którego nie osłonił. Ramię opadło sztywnym ruchem; w następnej chwil zdzieliłem go pięścią w skroń z taką siłą, że głowa opadła na prawe ramię. Zaczął rzęzić, białka przewróciły się w bolesnym skurczu; po chwili nakryły je powieki.
— Gotowe, odwiążcie nas! — zawołałem rozkazującym tonem.
Zaległa grobowa, bezgłośna cisza. Wszyscy byli

402