Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O tak, dawno.
— Niech zrobi próbę, ale prędko, by nikt nie widział.
— Gdzie?
— Niechaj weźmie konia i jedzie za mną!
Jakonpi-Topa przyniósł obydwa tomahawki. Ruszyliśmy przez las. Na polanie, którą pamiętałem ze swej jazdy par force, zeskoczyliśmy z koni. Trzeba się było śpieszyć; czasu mieliśmy już niewiele. Wybrałem za cel jedno z drzew i kilkakrotnie rzuciłem w nie tomahawkiem, stosując zwykłą metodę rzutu. Spisałem się tak tak dobrze, że wódz zawołał:
Ufs! Lepiej sam nie potraifę! Old Shatterhand może się popisywać tomahawkiem przed każdym czerwonym wojownikiem.
— Dotychczas były to rzuty pospolite. Teraz pokażę ci w jaki sposób zmylę i trafię Peteha. Rzucę oba tomahawki z błyskawiczną szybkością; między jednym rzutem a drugim nie minie więcej niż sekunda; gdy odskoczy nabok, by się ratować przed pierwszym uderzeniem drugi tomahawk trafi go niezawodnie.
— A jeżeli uskoczy w drugą stronę?
— Nie uczyni tego, zatoczę bowiem niewysoki łuk wbok. To go zmyli i zwróci jego uwagę w kierunku, którego mi potrzeba. Ponadto jeszcze w inny sposób spróbuję skierować go w odpowiednie miejsce.
— W jakiż to?
— Na polu walki stoi szereg drzew. Jak wielką ma być dzieląca nas odległość w walce dystansowej?
— Sześćdziesiąt kroków.

399