Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/398

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Racja. Nic martwmy się więc!
Kochany, naiwny Carpio! Jakże inaczejby mówił, jakże innąby miał minę, gdyby wiedział, czem dla byłego ucznia gimnazjum jest pojedynek na śmierć i życie, z silnym, jak Herkules, wodzem Krwawych Indjan! Dr. Rost orjentował się lepiej w sytuacji. Rzucił mi kilka zatroskanych spojrzeń; dałem znak, by milczał.
Minęły dwie godziny. Jak było do przewidzenia, obrady miały przebieg niezwykle burzliwy. Wreszcie zjawiło się czterech wojowników, którzy oświadczyli, że przychodzą, by mnie zaprowadzić przed zgromadzenie. Wódz nie zjawił się teraz; przyniosłoby to ujmę jego godności. Zdjęto mi więzy z nóg, poczem czterej wojownicy otoczyli mnie kołem i ruszyliśmy.
Zgromadzenie obradowało za obozem, nad strumieniem. Siedział tu Jakonpi-Topa wraz z najstarszymi wojownikami; naprzeciw niego rozsiadł się Peteh ze swym starym powiernikiem Innua-Nahma. Dokoła nich siedzieli w półkolu Indjanie, których otaczało koło stojących wojowników. Zaprowadzono mnie do środka; spostrzegłem odrazu, że Peteh jest niezwykle podniecony. Oczy błyszczały nienawiścią i wściekłością. Jeniec powinien stać przed zgromadzeniem. Nie zrobiłem tego jednak. Gdy eskorta moja odstąpiła, podszedłem do obydwóch wodzów i usiadłem między nimi. Zaledwie się to stało, Peteh wydał okrzyk niepohamowanej wściekłości i ryknął:
— Niech ten parszywy pies wstanie natychmiast, natychmiast! Niech stoi na swych łapach!
Udawałem, że nie słyszę. Wódz Kikatsów, który przewodniczył zebraniu, musiał zareagować na moje zuchwalstwo. Rzekł więc:

390