Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Carpio wydał cichy okrzyk; był zbyt wyczerpany, by mówić głośno. Ukląkłszy obok, zacząłem rozwiązywać rzemienie; chwycił mnie za ręce, popatrzył z wdzięcznością w oczy i uśmiechnął się — oto wszystko. Zwolniłem również Rosta.
— Dzięki Bogu, że pan się nareszcie zjawił! — rzekł doktór. — Ostatnie dni były okropne. To wyczerpanie, ta męka, ten głód...
— Co? Głód?
— Tak, głód! Od przedwczoraj nie mieliśmy nic w ustach.
— A więc tylko mnie chciano wbić na pal kwitnącego i zdrowego! Zaczekajcie, zaraz dam wam coś do zjedzenia!
Wybiegłem. Gdym wrócił z jedzeniem, otrzymanem bez trudności, rzucili się na nie jak zgłodniałe zwierzęta. Przyglądałem się tej scenie z prawdziwą rozkoszą. Rost zaczął opowiadać o przeżytych cierpieniach; gdy skończył, poprosił bym opowiedział o swoich kolejach. Carpio, który poczuł się teraz nieco lepiej, zapytał:
— Okazało się, że to zwykła pomyłka?
— Tak — odparłem, nie chcąc go drażnić.
— Byłem tego pewien! Nie powtórzy się to więcej, jesteśmy przecież u Indjan! Ludy żyjące z naturą, nie wiedzą, co to roztargnienie, bezmyślność. A więc odzyskaliśmy wolność?
— Powtarzam: oficjalnie nie! Narada najstarszych wojowników ma to dopiero rozstrzygnąć. Nie obawiajcie się jednak; jestem pewien, że odzyskacie wolność. To czysta formalność. Przyszedłem, by was zabrać do sza-

367