Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/374

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szono szałas, przeznaczony dla mnie. Był prawie gotów. Obydwaj moi towarzysze znajdowali się w pobliskim szałasie. Wódz zatrzymał się. Wskazując ręką na szałas, rzekł:
— Old Shatterhand dotrzyma słowa; jestem przekonany, że nie uczyni ani kroku wbrew mej woli. Gdyby mnie potrzebował, wie, gdzie mnie znaleźć można.
Dał znak ręką czerwonoskóremu, stojącemu przed „więzieniem”. Indjanin oddalił się; wszedł swobodnie do szałasu.
Carpio i Rost leżeli związani na ziemi. Było jeszcze widno; światło docierało przez gałęzie, tworzące ściany szałasu. Zobaczyłem więc towarzyszów zupełnie wyraźnie. Rost wyglądał bardzo mizernie. Kilkudniowa jazda wyczerpała go ogromnie. Gdy wzrok mój padł na Carpia, omal się nie rozpłakałem. Opanowałem się jednak i powstrzymałem łzy, by nie pogarszać jego stanu. Wyglądał jak szkielet; chore piersi wstrząsał krótki, suchy kaszel.
— Safona! — krzyknął cicho.
Mówiłem już nieraz w swych książkach: ktoś krzyczy cicho. Pewien znany krytyk napisał do mnie list, w którym prywatnie zwraca uwagę, — nie chciał ogłaszać listu drukiem by mnie nie kompromitować! — że „cichy krzyk” jest oczywistym absurdem i niemożliwością, gdyż wołanie czy okrzyk są zawsze głośne. Szanowny panie krytyku! Na Boga, czyż nie można krzyczeć w myślach? Jakże często dochodziły mnie wołanie Winnetou, których inni nie słyszeli! Ostatnie słowo umierających na polach walki jest najczęściej szeptem, dalekim od krzyku i wycia.

366