Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/373

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powtórzenie propozycji; rozpromieniony, zabrałem broń. Sukces ten umocnił mnie w przekonaniu, że wydostaniemy się z niewoli bez wszelkich trudości. Schowawszy wszystko za pas i do kieszeni, rzekłem.
— Jakonpi-Topa, dzielny wódz Kikatsów, postępuje słusznie, obdarzając mnie takiem zaufaniem; dowody na to dam później. Zaskarbiłby sobie jeszcze większą mą wdzięczność, gdyby kazał zbudować szałas na trzy osoby.
— Kimże są pozostali dwaj?
— To dwaj młodzieńcy, których schwytano razem ze mną. Nie mają pojęcia o Dzikim Zachodzie — są tak słabi i chorzy, że niewiadomo, czy dożyją do dnia zgromadzenia. Zresztą, ręczę za nich słowem honoru tak, jak za siebie. Przyrzekam, że bez twego pozwolenia nie opuszczą obozu do dnia, w którym rozpoczną się obrady zgromadzenia. To moi bliscy znajomi.
— Widziałem ich wczoraj, chciałem z nimi pomówić; niestety, nie umieli odpowiedzieć. Są jak ptaki bez skrzydeł. Skoro jednak zamieszkają z Old Shatterhandem, a on jest uzbrojony, niewydanie im broni byłoby bezmyślnością. I tak nie umieją się z nią obchodzić!
— Racja! Czy są w towarzystwie reszty białych?
— Nie. Peteh, wódz Krwawych Indjan, przyprowadził ich osobno; oddzieliłem ich więc.
— Czy Jakonpi-Topa chce spełnić moją prośbę?
— Owszem. Niechaj Old Shatterhand pójdzie razem ze mną, bym mu pokazał, gdzie są obie blade twarze.
Wyszliśmy. Przed szałasami panowało znacznie większe ożywienie, niż w chwili, gdym je mijał, udając ucieczkę. Indjanie zauważyli, że odzyskałem sztylet i rewolwery; wrodzona duma nie pozwoliła im na okazanie zdziwienia. Doszliśmy do miejsca, w którem wzno-

365