Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przebyłem ją znowu w pełnym galopie. Za łąką natrafiłem na kamienną fosę, obrośniętą darniną; szepnąwszy Hatatitli parę słów zachęty, przesadziłem i tą przeszkodę. Za fosą ciągnął się las, na szczęście niezbyt gęsty. Przebyłem go w pełnym galopie; dotarłszy na skraj lasu ujrzałem ku ogromnej radości po prawej stronie obydwa szczyty górskie, wśród których przeprawiliśmy się w drodze do obozu. Na lewo ciągnął się obóz Upsaroków. Nie widać było ani jednego człowieka — wszyscy popędzili za mną. Galopowałem znowu wzdłuż linji szałasów i zatrzymałem się w tem samem miejscu, z którego rozpocząłem tak nieoczekiwaną dla Indjan eskapadę.
Hatatitla stał nieruchomo; był tak spokojny, jakgdyby się wcale nie ruszał z miejsca; tylko rzuty głowy wskazywały, że jest z jazdy zadowolony. Przez cały czas trzymał się niezrównanie. Jakże chętnie okazałbym mu swe uznanie pieszczotą ręki; niestety, mogłem go tylko wynagrodzić słowem. Byłem przekonany, że odczuwa, jak bardzo jestem z niego zadowolony. Kto nie posiadał podobnego konia, ten, oczywiście, nie zrozumie, że w pewnych okolicznościach można oddać życie za tak szlachetne zwierzę!
Z lasu, który przed chwilą opuściłem, rozlegały się wołania tak głośne, żem je słyszał aż tutaj. Po chwili wyrósł jeden jeździec, drugi, trzeci, wreszcie dziesięciu, dwudziestu i więcej. Jechali mojemi śladami, które prowadziły do obozu. Na mój widok ogarnęło ich osłupienie.. Z lasu waliła coraz większa masa Indjan; wyglądali jak pułk kozaków, którego zbiórkę naznaczono w miejscu, na którem stałem. Pierwsi z pośród Indjan, którzy do mnie dotarli, nie wiedzieli, jak się mają zachować. Po chwili otoczyli mnie, nie mówiąc ani słowa; wi-

349