Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niem. Znałem jednak doskonale wierzchowca i wierzyłem w swe szczęście. Sześciuset Indjan stało za mną, przede mną ciągnął się opuszczony obóz; między obozem a mną stali wodzowie, którzy nigdy jeszcze nie widzieli podobnej sztuki. Słowo „Tszah!”, było dla Hatatitli i dla Iltsziego wezwaniem do skoku. Wypowiedziawszy je, pochyliłem się i ścisnąłem kolanami boki konia; Hatatitla skoczył między Peteha a jednego z mniejszych wodzów, i zmusił ich do usunięcia się od siebie. Przycisnąłem go jeszcze raz i zawołałem „Atreh!” Wspaniały rumak dał szalonego susa i, zaniósłszy mnie przed pierwszy szałas, pognał jak wicher do obozu. Przez chwilę panowała grobowa cisza. Potem rozległ się ryk, który trudno opisać. Nie widziałem, co się działo, ale opowiedziano mi później, że wszyscy Indjanie w liczbie sześciuset rzucili się wślad za mną w kierunku obozu. Nikt nie chciał pozostać wtyle. Powstał tumult, zamieszanie. Część jeźdźców pospadała z koni; rozegrała się formalna walka, w której nie jeden odniósł obrażenia. Napierająca banda uszkodziła i poprzewracała szereg szałasów; na ziemi znalazły się części garderoby oraz dziesiątki piór. Krótko mówiąc, jeden człowiek, którego nazwano jeńcem, wprawił cały obóz w stan niewiarygodnego podniecenia.
Galopowanie wśród szeregu stojących w regularnej linji szałasów nie było rzeczą łatwą, gdyż, jak wiadomo, miałem ręce związane. Udanie się planu zawdzięczam przedewszystkiem Hatatitli, który jakgdyby odgadł moje zamiary. Za ostatnim szałasem rosły niskie krzewy. Przesadziłem je w pełnym galopie, docierając do wąskiego pasma lasu, który przebyłem nieco wolniej. Za lasem na lewo ciągnęła się łąka, mająca kształt łuku;

348