Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przed obóz, by być świadkami mego zjawienia się. Musiałem minąć ich szeregi; siedzieli na rosłych koniach ozdobieni we wszystkie wojenne odznaki. Na samym końcu stał przywódca Kikatsów Jakonpi-Topa z wodzami Upsaroków i Petehem. Rzuciwszy badawcze spojrzenie na szeregi Indjan, stwierdziłem, że jest ich najmniej sześciuset.
Czytelnik nie przypuszcza chyba, bym, jadąc wśród nich, miał przygnębioną minę jeńca. Przeciwnie, patrzyłem śmiało i otwarcie na pomalowane jaskrawo twarze, pozwalając rumakowi na kokieteryjne, taneczne kroki, Czerwoni siedzieli nieruchomo; twarze ich miały wyraz odrętwienia; oczy zato lśniły i płonęły życiem. Cisza, ani jednego słowa, ani jednego okrzyku. Wśród głuchego milczenia stanęliśmy przed wodzami. Siedzieli również na koniach. Twarze błyszczały od tłustej farby, pióropusze zwisały aż do nóg końskich.
Gdym zatrzymał przed nimi swego ogiera i, nie patrząc wcale na Peteha, spojrzał śmiało i mocno na Jakonpi-Topa, wódz rzekł tonem władcy, przemawiającego do najmizerniejszego ze swych poddanych:
— O czem myślał Old Shatterhand, jadąc śród szeregów tych dzielnych wojowników?
— Myślałem o potężnych cesarzach i królach mej ojczyzny, których wojownicy witają tak samo, jak mnie teraz powitali synowie Upsaroków.
Uff! Old Shatterhand przyrówywa siebie do sławnych władców, a nosi więzy na rękach i nogach!
— Jestem z nich dumny; nie hańbią mnie — są tylko dowodem tchórzostwa stu ludzi, którzy napadli mnie ztyłu, nie mając odwagi stanąć otwarcie do walki.
Uff! Czy jeńcowi wolno tak mówić?

346