Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/351

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

maka. Ruszyliśmy. Ku memu ubolewaniu rozłączono mnie z Rostem i Carpiem w obawie, bym nie omówił z nimi planu ucieczki. Dodano mi po dwóch „aniołów” z lewej i z prawej strony; nie spuszczali ze mnie oka ani na chwilę. Nie robiłbym sobie nic z tego, gdyby mi nie było żal towarzyszy. Wzięto ich na czoło oddziału, ja zaś musiałem jechać ztyłu. Ponieważ, zwyczajem indjańskim, podróżowaliśmy gęsiego, zobaczyłem ich dopiero wieczorem.
Przez cały dzień jechaliśmy po nierównym terenie doliny. Około południa minęliśmy masywny Pyramid-Rock, po południu zaś ujrzeliśmy na rzece prom, wiozący Cornera i jego konwojentów.
Istniał pierwotnie zamiar udania się do ujścia Sweetuateru; korzystając jednak ze spotkania promu, wódz zatrzymał się i postanowił przeprawić się przez rzekę. Poszło to niełatwo, ale na szczęście przeprawiliśmy się bez wypadku. Prom przybył również do brzegu. Stan Cornera poprawił się do tego stopnia, że wsadzono go na konia. Dojechaliśmy do Arkanzas-Creeku, który spływa do gór Ferris. Tu postanowiono rozłożyć się obozem. Jak już wspomniałem, teraz dopiero ujrzałem Rosta i Carpia. Trzymano mnie jednak od nich w takiej odległości, że raz tylko udało mi się dać im znak głową, by byli spokojni. Carpio wyglądał na silnie zmęczonego. Żal mi go było bardzo, niestety, nic na to nie mogłem poradzić.
Mimo więzów przespałem noc doskonale. O świcie ruszyliśmy dalej w tym samym porządku, co wczoraj; i dziś oddzielono mnie od towarzyszy. Jazda była bardzo męcząca, trzeba się bowiem było przeprawić przez trudne do przebycia konno rzeki. Przeprawiliśmy się przez rzeki Angra, Cherry, Whiskey, Mudely, Thowan i Cot-

343