Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzy zmieniali się co godzinę, usiadło obok nas; do drugiej grupy jeńców przydzielono również dwóch ludzi. Byełm zadowolony, że trzymano nas osobno. O ile mogłem rozróżnić przy blasku ognia, który palił się przez noc całą, Corner leżał bez ruchu. Nie przypuszczałem, że skonał; byłem przekonany, że Peteh przedwczesnym ciosem nie oswobodzi jeńca od cierpień pala. Nie mogłem tego, oczywiście, sprawdzić, leżałem bowiem za daleko, by stwierdzić istotny stan.
Noc miałem kiepską. Już nieraz zdarzyło mi się sypiać w więzach, przespałbym więc i tę noc, mimo że związano mnie mocno i boleśnie; ale nie byłem sam. Towarzysze budzili się ustawicznie, to pod wpływem newygodnej pozycji rąk, związanych na plechach, to wskutek zimna. Gdy jeden spał, czuwał drugi, musiałem więc albo jednego albo drugiego pocieszać i uspakajać. Rzemienie wżerały się w me ciało stokroć mocniej, niż ich więzy; ponadto dręczyła świadomość, że to właśnie oni wydali nas w ręce czerwonoskórych; trzeba więc było wielkiej zdolności panowania nad sobą, by nie stracić cierpliwości.
Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Nareszcie zaświtał długo oczekiwany ranek. Czerwoni wstali i zaczęli odwiązywać konie, by je napoić; spałaszowali przy tej okazji śniadanie, składające z suszonego mięsa bawolego; byli w nie zaopatrzony na czas dłuższy; bowiem podczas wojennej wyprawy nie można liczyć na to, że się co w drodze upoluje. Otrzymaliśmy również posiłek; śniadanie, nie zwalniając nas z więzów, wpakowywali nam żywność do ust, jak małym dzieciom.
Carpo zaczął nalegać, bym pomówił z wodzem i wytłumaczył mu rzekomą pomyłkę. Musiałem uciec się do

341