Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szeć, które jednak niestety, słuchać muszę. Mam więc traktować te białe kujoty, jak kobiety, kóre wzywają pomocy, gdy się ich tylko dotknie?
— Tem łacniej będziemy mogli później żądać, by zginęli na palu.
— Uff, racja! Niechaj śmierć ich stanie się widowiskiem, podobnem do tego, jakiem jest przybycie do pala stu bladych twarzy.
— Mówmy ciszej! Niech będą przekonani, że każda chwila ich życia jest ostatnia. Old Shatterhand zna naszą mowę; nic powinien słyszeć, o czem mówimy.
Zaczęli mówić szeptem — nie mogłem już dosłyszeć ani słowa. Wodzowi wydawało się, że omdlenie moje trwa zbyt długo; kazał mi więc dać kilka porządnych szturchańców. Gdy rozkaz wykonano, udałem, żem dopiero odzyskał przytomność. Otworzyłem oczy, starając się nadać twarzy wyraz przestrachu. Peteh uśmiechnął się szyderczo i rzekł:
— Old Shatterhand spał słodko. Jakże mu się podoba przebudzenie?
Nie odpowiedziałem.
— Czy wie, gdzie się znajduje? — pytał dalej.
Nie odpowiadałem nadal.
— Niech Old Shatterhand poszuka wzrokiem swego przyjaciela, czerwonego psa Winnetou.
Zacząłem się rozglądać.
— Niema go! — zawołał Peteh z uśmiechem. — Czerwonoskóry zdrajca, który ma konszachty z blademi twarzami, dostał kulką w łeb i zwalił się do wody. Zwłoki jego płyną teraz z biegiem rzeki; kraby, żywiące się padliną, rozpoczęły przy nich swą ucztę.

328