Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wątpliwości, że usłyszymy tętent zbliżających się koni. Wodę otaczały niezwykle gęste zarośla. Ciągnęła się za niemi półkolista polana. Powbijawszy pale do ziemi, przywiązaliśmy wierzchowce i ułożyliśmy się do snu. Względy bezpieczeństwa nie pozwalały na rozpalenie ogniska; nie pozbawiło to nas jednak kolacji, dosyć bowiem mięsa pozostało z obiadu. Niemożność rozpalenia ogniska była jednak przykra ze względu na chłodną jesienną noc. Zwłaszcza Carpia nękało zimno. Był ogromnie wyczerpany i zasnął po kolacji.
Po upływie dwóch godzin zaczęliśmy również myśleć o spoczynku. Wobec możliwości niebezpieczeństwa postanowiliśmy czuwać na zmianę. Pierwszą wartę na przeciąg dwóch godzin objął Rost, resztę nocy postanowiliśmy rozdzielić między Winnetou i mnie. Zawinąwszy się w koce, usnęliśmy.
Po Roście przyszła kolej na mnie. Zbudziwszy mnie, oświadczył, że nie słyszał żadnych podejrzanych szmerów. Zapewnienie to nie było dla mnie wystarczające. Przeszukałem więc obozowisko, niestety, w niewielkim promieniu. Dlaczego niestety, czytelnik dowie się za chwilę.
Było zimno; wstałem więc i zacząłem chodzić po polanie. Po upływie jakiejś pół godziny rozległ się z drugiego brzegu dźwięk głosów. Obudziłem Winnetou. Zaczęliśmy słuchać. Były to dźwięki indjańskie, nie mogliśmy jednak rozróżnić narzecza. Nasuwała się konieczność przeprawy na drugi brzeg dla podsłuchania Indsmanów. Nie było, oczywiście, niemożliwością, że są to zaprzyjaźnieni z nami Szoszoni. Gdyby to jednak byli Krwawi Indjanie, należałoby przeprawić się natychmiast.
Przy panującym chłodzie perspektywa zanurzenia

313